| |
| Статья написана 18 октября 2009 г. 08:27 |
"Змея" между тем вышла, народ читает. Кто разумеет по-польски: вот обсуждение: http://www.sapkowski.pl/forum/viewtopic.p... Вот интервью с Сапковским, посвящённое выходу книги: http://wyborcza.pl/1,75480,7139927,Nie_pr... Опять же: появится перевод -- выложу. (Может, и сам вкратце чего перескажу, когда будет время). Nie prawię kazań, piszę Marek Sterlingow, Marek Wąs
Żołnierz, moi panowie, któremu dali załadowanego beryla i pozwolili do woli naciskać spust, bez namysłu rozwali żmiję i da się koledze sfotografować z trzymanym za ogon ścierwem. Rozmowa z pisarzem Andrzejem Sapkowskim Akcja "Żmii", pana najnowszej książki, toczy się w Afganistanie. To odpowiedź na swego rodzaju modę? No i skąd ta żmija? — Nie ulegam modom, pewnie dlatego, że jestem daleko, daleko poza modotwórczymi kręgami. A pomysł "Żmii" zrodził się z zasłyszanej wojennej legendy, każda wojna obrasta takimi "opowieściami z okopów". Legenda głosi, że młody żołnierz, nie bacząc na kpiny kolegów, zaopiekował się znalezionym rannym wężem. A wąż odwdzięczył się, ocalając żołnierza od śmierci. Rzecz zdarzyć się miała podczas wojny afgańskiej lat 1979-1989, ułożono nawet wojacką balladę o tym zdarzeniu, taką na gitarę, w stylu Wysockiego. Rozbudowując pomysł i transponując go na fantasy, zostałem wierny realiom — scenerii Afganistanu i wojny, która legendę zrodziła. Od kogo ją pan usłyszał? — Od Rosjan, naturalnie. U źródła, można powiedzieć. Ale o zamiarze pisania o tym przesądziła owa ballada właśnie. Było to dawno dość, sześć, siedem lat temu wstecz. Wojna jest tematem zarówno w "Wiedźminie", jak i w sadze husyckiej. A bohaterami żołnierze — wojownicy. Czy dla pana to jest po prostu atrakcyjna literacko sytuacja, czy coś więcej? — Gatunek fantasy, który uprawiam, nie wypiera się związków ani pokrewieństwa z literaturą historyczno-awanturniczą, jak choćby, że szybko wymienię, "Trylogia" czy "Trzej muszkieterowie". U Sienkiewicza i Dumasa wojna i konflikt zbrojny i owszem, zajmują w fabule miejsce poczesne, są dla fabuły ważne. Nikt wszak nie nazwie ich dzieł "literaturą wojenną", a ich samych nie okrzyknie militarystami. Nie oni zresztą pierwsi wpadli na receptę literatury historyczno-awanturniczej głoszącej: "Weź bohatera i wrzuć go we wrzący kocioł wydarzeń, opisz jego zachowania na tle historycznych zawirowań, każ mu się odnaleźć w momentach przełomu". Przepis skomponowany, jak się zdaje, pod murami Troi, obowiązuje do dziś i sprawdza się ekstraordynaryjnie. Za każdym razem. W fantasy również. W "Żmii" jest mniej fantasy niż poprzednio. Czy to oznacza, że wkrótce napisze pan "zwykłą powieść"? — Nie. Śledzą panowie po absolutnie zimnym tropie. Kiedyś powiedział pan, że polska interwencja w Iraku to hańba. Jeśli miałby pan o tym pisać, to tylko w ten sposób. Z tej książki już to tak jednoznacznie nie wynika. — Po pierwsze, już mi wychłodło i choć poglądów na temat naszej obecności w Iraku nie zmieniłem na jotę nawet, to wrzeszczeć już o tym nie będę, nie przystoją młodzieńcze i butne pokrzykiwania moim włosom siwym. Nadto bywam zapraszany do obcych krajów, padają tam na spotkaniach różne pytania, czasem podchwytliwe, typu "A jak pan skomentuje...". Nauczyłem się szybko, krótko i niemal odruchowo odpowiadać. W jedyny możliwy sposób: right or wrong, my country. W "Żmii" wojna jest zła, ale już jej uczestnicy, nawet bohaterowie dopuszczający się zbrodni, są jakby ubezwłasnowolnieni. To zdejmuje z nich część odpowiedzialności. — Sprzeczności nie ma wcale. Za wojny haniebne hańba i odium spaść winny na tych, którzy na wojny takie posyłają żołnierzy. Samych żołnierzy to nie hańbi. Może ich natomiast zhańbić coś innego. Wiemy, co. Choćby z Norymbergi. Lewart, główny bohater książki, wypowiada taką kwestię: "Nie da się zachować człowieczeństwa na wojnie". A potem tłumaczy kolegom, że "wojna ocali nas przed człowieczeństwem", przed banałem, bólem, wiarołomstwem, obojętnością, pogardą bliźnich, i piją toast za wojnę. Bardzo to pesymistyczne. Ile ma wspólnego z pana przemyśleniami? — Z moimi? Przecież to kwestia Lewarta. A więc w sposób ewidentny wynikająca z jego przemyśleń. Pan zawsze zaprzecza jakimkolwiek związkom emocjonalnym ze swoimi bohaterami. Ale czy w pisarstwie to jest w ogóle możliwe? — Jest jak najbardziej, choć pozory mogą świadczyć o czymś innym. Pisarze nazbyt często traktują pisarstwo jako ambonę lub trybunę. Każda książka zaś ma być albo credo, wyznaniem wiary, albo kazaniem, torującym drogę ku światłu, względnie manifestem wzywającym do boju o coś, co autorowi wydaje się akurat jedynie słuszne. Względnie do walki z czymś, co wedle obowiązującej właśnie koniunktury jest autorowi wstrętne. Mówię o w miarę dobrych pisarzach, bo reszta zwyczajnie próbuje w swych książkach zniesławić wrogów, dowalić nielubianym osobom lub zemścić się na byłych żonach. Do tego dochodzi podsycana przez krytykę moda każąca gardzić książkami mającymi fabułę, akcję, początek, rozwinięcie i zakończenie oraz w ogóle dającymi się czytać. A ktoś, zapomniałem, kto, powiedział kiedyś, że tylko bardzo złe książki mówią cokolwiek o tym, jacy są ich autorzy. Dobre książki mają mówić o tym, jacy są ich bohaterowie. Wydało mi się to całkiem sensowne i staram się tego trzymać. Scena zbrodni wojennej, atak Rosjan na cywilny autobus. Czy to jest nawiązanie do sprawy Nangar Khel? — Nie jest to nawiązanie. Nie stosuję tego typu topornych i łopatologicznych nawiązań. W sprawie, o którą panowie pytają, nie mogę sobie pozwolić na komentarze, uwagi czy opinie. Do tego konieczna byłaby wiedza, a tej nie posiadam. A ogólnie dostępne informacje mam za mało wiarygodne. Opiniowanie na ich podstawie byłoby błazeństwem. Ale inni obficie komentowali sprawę. Politycy, media. Jak pan ocenia dyskusję, która przetoczyła się przez Polskę? — Tak samo jak wszystkie inne, które "przetaczają się" z częstotliwością godną lepszej sprawy: jako hucpę w wykonaniu mało kompetentnych i w większości niezbyt rozgarniętych hucpiarzy. Mających przed oczyma konkretny cel: zaistnieć, zabłysnąć i ukręcić jakiś partykularny interesik, własny lub swej szajki. Irak, teraz Afganistan. Jak te wojny wpływają na polskie społeczeństwo? Jak nas zmieniają? — Nie wiem, to pytanie do socjologów, nie do pisarza. Pisarz bardzo chciałby, aby te awantury nie miały wpływu. Na nic. By jak najszybciej się zakończyły i zostały zapomniane. Pierwsze sceny książki przypominają sceny z filmu "9. Kompania". Nie boi się pan takich porównań? Oglądał pan ten film? — Oglądałem, zapewne dużo wcześniej niż tak zwana cała reszta, w wersji oryginalnej naturalnie. Dlaczego niby miałbym się bać porównań? I co z czym ma być porównywane? Gdzie niby te podobieństwa? Film zaczyna się nie atakiem, ale pożegnaniem na dworcu kolejowym. Bohaterami filmu są żołnierze 345. Pułku Powietrzno-Desantowego, w książce mamy piechotę. Film dotyczy wydarzeń końca wojny, operacji "Magistrala". W książce wojna trwa dopiero czwarty rok, jest to jeszcze zupełnie inna wojna. Więc co? Że atak na placówkę? Dokładnie, chodzi nam o atak na zastawę. — W Afganistanie mudżahedini atakowali po kilka zastaw dziennie i drugie tyle nocnie. Równie dobrze można by twierdzić, że w westernie atak czerwonoskórych na ciągnące do Oregonu wozy osadników to plagiat, bo to już było, w filmie z roku 1935. Panowie, może nie wyglądam, ale jestem zawodowcem. To, co piszę, wprzód planuję, potem analizuję. Sądzicie, że scenę budzącą skojarzenia umieściłbym w książce z błogiej niewiedzy? Względnie z przekonania, że czytelnik nie zauważy? Jak długo pracował pan nad tą książką? Jak wyglądał research? — Wyglądał jak zwykle. Był pracochłonny i czasochłonny. Ale cóż, niezbędny. A można konkretniej? Książki, prasa, mapy? Z czego pan korzystał, ciężko dotrzeć do wartościowych źródeł? — Można konkretniej, proszę bardzo. Do książek, prasy i map proszę dołożyć jeszcze internet. I nie zapominać o płytach muzycznych, CD i mp3. To jest warsztat, drodzy panowie, sekretów warsztatu nie powinno się zdradzać. Rzecz nie w tajemnicy, lecz w tajemniczości, w mistyce fabuły — nie należy książki z tego odzierać. Jak poradził pan sobie z pisownią afgańskich nazw? Co mapa czy książka, to inna pisownia. — Ha, utrafione. Miałem z tym faktycznie prawdziwe utrapienie. Co pisownia, to inna. Angielska inaczej, polska inaczej, do tego cyrylica jeszcze inaczej. Część nazw miałem za tak zżyte z wojną afgańską, że używałem automatycznie. Słynna przełęcz i tunel to dla mnie zawsze był Sałang, słynna dolina Pandższer. A tu okazuje się, że właściwymi są Salang i Pandższir. Szczęściem znalazłem w internecie opracowanie "Nazewnictwo geograficzne świata", dzieło Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych. I zastosowałem się do tego, co tam nakazano. A nakazano, by the way, aby Khel, znaczące w dari "plemię a. osada", transliterować na Chel. Myślał pan o podróży do Afganistanu? — Już nie. Już? Czyli pan jednak myślał? Dlaczego do niej nie doszło? — Proszę nie ciągnąć mnie za język i nie nakierowywać na z góry ustaloną odpowiedź. To miał być "Duży Format" a nie "Warto rozmawiać". Jednym z pana znaków firmowym w poprzednich książkach była ironia, humor. W "Żmii" jest tego dużo mniej. — Tak wyszło. Będą dalsze części "Żmii"? — Nie. I nie wydaje mi się, aby cokolwiek w książce mogłoby na to wskazywać. Czy ktoś czyta pana książki przed oddaniem ich do druku? Słucha pan rad? — Pierwszym, kto widzi moją nową gotową książkę, jest wydawca. Po trylogii husyckiej to kolejna książka, której akcja rozgrywa się w konkretnym miejscu i czasie. Czy zależy panu na opinii specjalistów, np. historyków albo żołnierzy, którzy służyli w Afganistanie? — Prawdę rzekłszy, byłoby całkiem miło, gdyby ktoś pozytywnie ocenił. Ale to mrzonka. W szczególności historycy zawsze się do czegoś przyczepią. Nie lubią wkraczania na swój teren i zawsze wiedzą lepiej. We własnym mniemaniu, oczywiście. Ale i tak ich na wierzchu, bo mają tytuły naukowe. Czyli dożywotni przywilej robienia za nieomylne autorytety. Polscy żołnierze, zresztą komandosi z Bielska-Białej, którzy byli pod Nangar Khel — lub jak pan woli — Nangar Chel, pojawiają się dopiero w krótkim epilogu. Dlaczego tak krótkim? — Wymóg fabuły. I konieczność zachowania proporcji między akcją bazową a zakończeniem będącym flashforwardem. Pan powiedział kiedyś, że trzeba słuchać fanów, ale głupotą byłoby robić to, co mówią. Mimo to zapytamy. Dlaczego polscy żołnierze chcą strzelać do żmii? Naszym zdaniem oni raczej nakręciliby sobie z nią filmik. — Ach, zaprawdę, serce roście... Roście? — "Serce roście" to z Jana Kochanowskiego. A wracając do pytania. Serce roście, patrząc na taki optymizm. I taką wiarę w człowieka. I trochę żal, że ja się na podobną zdobyć jakoś nie potrafię. Żołnierz, moi panowie, któremu dali załadowanego beryla i pozwolili do woli naciskać spust, bez chwili namysłu rozwali żmiję i da się koledze sfotografować z trzymanym za ogon ścierwem. A nadto, co najważniejsze, moje zakończenie pasowało mi fabularnie. A panów zakończenie nadaje się wyłącznie do polskiego serialu telewizyjnego. Małą ma pan wiarę w człowieka w mundurze. — Tak się składa, że widziałem w życiu kilka żołnierskich fotografii. Z Somalii, przykładowo, wykonanych przez komandosów z Esercito Italiano. Nie wspominając o tych z więzienia w Abu Ghraib. Też pstrykniętych przez osobników w mundurach. Nie wszystkie wojny wyglądają tak samo. A dolina pod Ghazni to nie więzienie. — Nic dodać, nic ująć. A ja mogę tylko powtórzyć: to, co w danej kwestii napisałem, w znacznej mierze oparte jest na wiedzy — teoretycznej, rzecz jasna — o innych wojnach, od Algierii poczynając. To zaś, że założenie munduru zupełnie zmienia człowieka, wiem, bo samemu zdarzało mi się mundur nosić i z ludźmi w mundurach obcować. Jestem oficerem rezerwy — a właściwie to już w stanie spoczynku. Ale to są w sumie rzeczy mniej istotne, poglądy na tę rzecz mogą być różne i każdy ma prawo do swoich. Mówiłem już o tym, ale najwyraźniej nie dali panowie wiary: pisarstwo nie jest dla mnie amboną, z której wygłaszam kazania. Ani Hyde Parkiem pozwalającym wykrzykiwać dogmatki i hasełka. Wszystko, co pojawia się w moich książkach, wynika z nadanej im struktury fabularnej. Także to, czym jest wojna, i to, jak zachowuje się żołnierz. To nie jest moje wyznanie wiary. To nie jest apel. To jest fikcja literacka, w której wszystko — dialogi, wydarzenia, wnioski, puenty, ba, nawet przesłanie, jeśli się przydarzy — są takie, jakich żąda fabuła, wynikają z fabuły. Nie odwrotnie. Nie lubi pan mówić o sobie. Co poza "Jestem Andrzej Sapkowski, rocznik 1948" może pan opowiedzieć o swoich prywatnych sprawach? — Nic. Moje prywatne sprawy są prywatne. Jak wynika z nazwy choćby. Równie niechętnie mówi pan o swoich poglądach na politykę. Tymczasem ma pan miliony fanów, często młodych ludzi. Ich to interesuje. Czyje opinie na te tematy mają czytać jak nie pisarza? — Fachowców, drodzy panowie, wyłącznie fachowców. Specjalistów. Ludzi, za opinią i poglądem których stoją rzetelna wiedza i doświadczenie w przedmiocie, o którym się wypowiadają. Ludzi o umysłach otwartych na tyle, by wypowiadać się rzeczowo i obiektywnie, sine ira et studio. Pisarze zaś, miast prawić kazania, mają pisać. Ciekawie i zajmująco opowiadać ciekawe i zajmujące historie. Tworzyć bohaterów, na których ktoś chciałby się wzorować. Pokazywać, jak piękny i bogaty jest rodzimy język. I sprawiać przez to, by ludzie stawali się lepsi. A przynajmniej lepsi się czuli. Cóż, nadzieja w tym, że może i mnie się kiedyś coś takiego uda.
|
| | |
| Статья написана 18 октября 2009 г. 08:19 |
Для читающих на польском: ещё один фрагмент "Змеи". Если кто-нибудь сделает перевод -- выложу. Взято отсюда: http://www.sapkowski.pl/modules.php?name=...
Fragment: Kolejny fragment "Żmii" Alakhai Dzięki uprzejmości wydawnictwa SuperNOWA poniżej prezentujemy fragment nadchodzącej powieści "Żmija", która ukaże się na rynku 19 października. — - — - Cztery dni później, rankiem, gdy Lewart sposobił się już do wyprawy do parowu, przybiegł zdyszany goniec. Starszy praporszczyk Samojłow, wysapał, pilnie wzywa do siebie praporszczyka Lewarta i dowództwo blokpostu „Gorynycz”. Pilnie to pilnie, Lewart, Żygunow i Łomonosow w dziesięć minut stawili się na „Muromcu”. Czekali tam już Jakor i Guszczyn z "Rusłana". Jak również Zacharycz, sierżant Leonid Zacharycz Swiergun, wzrostem, prawda, niezbyt słuszny, ale przystojny jak, nie przymierzając, Wiaczesław Tichonow. – Mamy spotkanie – zaczął bez wstępów Barmalej. – Dyplomacja wojenna. Na rozmowę zaprasza Salman Amir Jusufzaj, główny okoliczny duch i najbliższy wróg, ogłaszając na czas rozmów rozejm. Trzeba iść, odmowa oznaczałaby despekt i utratę twarzy. Idę ja, idzie Zacharycz, idziesz i ty, praporszczyk Pasza. Jesteś tu dowódcą nowym, wypada cię przedstawić. Pójdzie też Stanisławski, albowiem jest wykształcony i ma głupawą inteligencką gębę, znaczy, chciałem rzec, wejrzenie ma uczciwe. Na „Gorynyczu” wachtę obejmuje sierżant Żygunow, na „Rusłanie” Guszczyn. Głównodowodzącym na czas mojej nieobecności jest starszyna Awierbach. Pytania są? Nie ma. Bardzo dobrze. Wyruszamy natychmiast. Co jest, Łomonosow? – Idziemy z bronią, jak rozumiem? – W tym kraju, profesorku – Barmalej spojrzał na niego chłodno – mężczyzna bez broni to jak mężczyzna bez jaj. Jest jedynie mężczyzną tytularnym. Takim, powiedziałbym, członkiem korespondentem. Sam może się mężczyzną mniemać, ale dla innych mężczyzn partnerem do rozmowy nie jest. Mimo obiecanego rozejmu i danego słowa Salman Amir będzie obwieszony żelaziwem po zęby. Niech wie, że i my nie łykiem szyci. Ilustrując wywody, Barmalej przeładował, zabezpieczył makarowa i wsunął go z tyłu za pasek od spodni, po czym wziął na pas AK-74. Przystojny jak Stirlitz Zacharycz uzbroił się podobnie, dodatkowo wpuścił jeszcze F-1 do kieszeni. – Gdyby przyszło co do czego – wyjaśnił, widząc spojrzenie Lewarta – to wyszarpnie się kółko. Wolę własną efkę od ich kindżałów i obcęgów. Obóz jeniecki w Pakistanie też mi się wcale nie uśmiecha. Zacharycz nie mógł wiedzieć, że niewola już mu nie grozi. Obóz Badabera pod Peszawarem był przepełniony, wciąż dochodziło w nim do buntów maltretowanych jeńców wojennych. Na mocy rozkazu wydanego przez Gulbuddina Hekmatiara mudżahedini jeńców brać więc przestali. Pojmanych mordowali na miejscu. Lub trochę później. – Tak z ciekawości – upewnił się Lewart, sprawdzając swój AKS. – Ufacie temu waszemu Salmanowi Amirowi? I jego słowu? Bo w odróżnieniu od Łomonosowa ja trochę doświadczenia w tym względzie mam. Wiem, że duchy dotrzymują słowa i przysięgi na Allaha. Ale tylko wtedy, gdy im wygodnie. Allah im to podobno wybacza, bo dżihad to dżihad... – Bóg z Allahem – przerwał Barmalej, wkładając panamę. – I z dżihadem. Spotykałem się już z Salmanem, Zacharycz też. I żyjemy, jak widzisz. Ale ostrożność nigdy nie zawadzi i gotowym warto być na wszystko. Jeśli drejfisz, możesz zostać na gospodarstwie, z nami pójdzie Jakor... – Idę z wami. – Tak właśnie sądziłem, że odpowiesz – Barmalej trzepnął go w ramię. – Straszyć to my, nie nas. Prawda, Paszka? – Prawda. – No – Barmalej poprawił pas AK-74. – Komu w drogę. S Bogom! – Chrani was Gospod' – pożegnał ich Guszczyn. Wyruszyli. Po mniej więcej dwustu metrach marszu skrajem drogi skręcili na ścieżkę, wijącą się wśród skał. Było dość stromo. Nie minął kwadrans, a Łomonosow zaczął sapać. Barmalej spostrzegł to, zwolnił nieco. – Salman Amir Jusufzaj, trzeba ci wiedzieć – odezwał się do Lewarta – to nie byle bandyta. Nim poszedł do duchów, był nauczycielem. Mówią nawet, że komunistą. Ale przeszło mu, gdyśmy wkroczyli, i nie kocha nas teraz zanadto. Gdy z nim poprzednio gadałem, czułem, że czyta mi w myślach. Nie dałby się okłamać ani zwieść, pewien jestem. Trzeba z nim ostrożnie. Zaczekajcie, muszę się odlać. – Zwykle – kontynuował przez ramię – towarzyszy mu Hadżi Hatib Rahiqullah. To mułła, w bandzie drugi po wodzu, znaczy się taki więcej politruk. Wcale bym się nie zmartwił, gdyby dziś był nieobecny. To kawał starego skurwysyna, zajadły fanatyk, nas, niewiernych, rżnąłby żywcem na kawałki i solą posypywał. Powiadają zresztą, że już to robił. Rżnął, znaczy. Nosi długaśną brodę i naprawdę wygląda jak stary czarownik, więc specnazowcy, którzy na niego polowali, przezwali go Czarnomorem. – Czarownik straszny i wszechmocny... – zacytował, sapiąc, Łomonosow. – Czarnomor, władca gór północnych... – Jakbyś był przy tym – Barmalej zapiął spodnie. – Profesorku. Idziemy. Szli, wciąż pod górę, wśród skalnych ścian. Łomonosow sapał. Zacharycz zatrzymał się nagle, uniósł rękę. – Muzyka – wskazał przed siebie. – Muzyka jakby. Dolatuje. – W samej rzeczy – Barmalej odsunął panamę na tył głowy, nadstawił ucha. – Muzyka jakby i dolatuje jakby. Do tego znana jakby. – Festiwal w Sopocie – Zacharycz wysmarkał się w palce – wszędzie cię dogoni. Nawet pod Hindukuszem. Zza skały, niewidoczny za zakrętem ścieżki, niegłośno grał magnetofon. Byli już na tyle blisko, by móc rozpoznać melodię i głos. Małgośka, mówią mi, On nie wart jednej łzy, On nie jest wart jednej łzy! Oj, głupia! Małgośka, wróżą z kart, On nie jest grosza wart, A weź go czart, weź go czart! Małgośka... Wyłączony magnetofon zamilkł raptownie. Usłyszeli odgłos kroków, zgrzyt żwiru. Barmalej zatrzymał się. – Stój, kto idzie? – zawołał, unosząc AK-74. – Dost ya duszman? Przyjaciel czy wróg? – Wróg! – odpowiedział mu zza skał dźwięczny głos. – Nie macie w tej okolicy żadnych przyjaciół, szurawi. Za zakrętem, gdzie ścieżka poszerzała się, stały trzy motocykle, w tym jeden z przyczepką, obok czekało sześciu mężczyzn. Długowłosy mudżahedin, który wyszedł naprzeciw, w maskującej panterce, z chińskim kałasznikowem, gestem zaprosił, by szli za nim. Na chlebaku miał wyszablonowane US ARMY. – Sałaam – powitał oczekujących Barmalej. – Sałaam alejkum, Salman Amir. – Wa alejkum as-salaam. Witaj, Samojłow. Witajcie, Sowieci. Tym, który ich powitał, był niezawodnie ów Salman Amir Jusufzaj, szczupły aż do chudości Pasztun odziany w pakistankę, wojskową pakistańską kurtkę na podpince ze sztucznego futra, z nowiutkim belgijskim FN FAL na ramieniu, kindżałem u pasa i lornetką firmy Nikon na piersi. Towarzyszył mu nie kto inny, a osławiony Czarnomor, Hadżi Hatib Rahiqullah, spoglądający wrogo, z zapadniętymi policzkami i haczykowatym nosem nad śnieżnobiałą, sięgającą pasa brodą, w wielkim turbanie i czarnej kamizeli wdzianej na długą koszulę, uzbrojony w AKMS, kałach ze składaną metalową kolbą. Też miał u pasa kindżał, broń pięknie zdobioną, niezawodnie zabytkową i niezawodnie wielkiej wartości. Pozostali, wszyscy co do jednego Pasztuni, wyglądali jak bracia bliźniacy, w pakolach, chałatach, szerokich luźnych portasach i sandałach, nawet uzbrojeni byli jednakowo, w chińskie karabinki typ 56, podróbki kałasznikowa. Do rozmów siedli w kręgu. Barmalej przedstawił Lewarta i Łomonosowa. Salman Amir Jusufzaj patrzył w milczeniu. Jego czarne oczy były żywe, bystre, złowróżbne jak u drapieżnego ptaka. Mówił po rosyjsku bez najmniejszego akcentu ani jakiejkolwiek naleciałości. – Nowy praporszczyk – przewiercił Lewarta wzrokiem. – Nowy komandir na zachodnim blokpoście. Ten, który kazał blokpost wysprzątać, usunąć blaszanki po konserwach, połyskujące tam w słońcu od miesięcy. Ha, niby mała rzecz, a ileż mówi o człowieku. Lewart podziękował skinieniem głowy. Salman Amir przez chwilę wpatrywał się w Łomonosowa. Potem przeniósł wzrok na Barmaleja. A na dany przez niego znak mudżahedin z US ARMY na chlebaku wytaszczył z przyczepki motocykla dwa wypchane woreczki. – Prezent dla was – wskazał Salman Amir. – Oprawiony baranek, kukurydziane placki, inne rozmaitości. Żadne delikatesy, jadło proste, ale zdrowe. Bo tym, co jecie na zastawie, ja bym i psa nie nakarmił. – Taszakor – podziękował Barmalej. – Trzeba ci przyznać, Salman, potrafisz zaimponować wielkodusznością. Nawet wrogowi. – Wróg – odrzekł bez uśmiechu Pasztun – winien umierać w walce. Wtedy jest to honor i zasługa w obliczu Allaha. Pozbawicie mnie honoru i zasługi, jeśli tam na zastawie pomrzecie od zatruć pokarmowych. – Tak czy inaczej, taszakor, dzięki wielkie za podarek. Za wielkoduszność i rycerskość. – Tak mnie wychowano. – Salman Amir wlepił w niego swe drapieżne oczy. – W moim rodzie tradycje rycerskiego wojowania sięgają setek lat wstecz. Tylko żałować, że wam tego nie wpojono. Rycerskości w was za grosz. Nie ma nic rycerskiego w rozsiewaniu min na drogi i przełęcze. Wasze miny zabijają nasze dzieci. – Trwa wojna – odparł beznamiętnie Barmalej. – W czasie wojny dzieci winny siedzieć w domu. W czasie wojny dzieci należy strzec, a nie posyłać je na przełęcze z paczkami opium i haszyszu. Ale chyba nie po to się spotykamy, co, Salman? Bo co się tyczy min, to nie nasz z tobą szczebel i nie nasze kompetencje. To jakoś tak bardziej ONZ. Czarnomor słyszalnie zgrzytnął zębami i zawarczał, w gardle zagrało mu jak rozwścieczonemu psu. – Względem zaś toczonej wojny – Barmalej w ogóle nie zwrócił nań uwagi – rozstrzygnięcia przynieść mogą trójstronne rozmowy zainteresowanych. Tymi zaś są Czernienko, Reagan i Zia ul-Haq. A my? My jesteśmy maluczcy. Rozmawiajmy o problemach maluczkich. – Rozmawiajmy o problemach – zaakcentował Salman Amir Jusufzaj. – O waszych problemach, komandir Samojłow. Bo to wy macie problem, wy, wasza zastawa. Z Kunaru nadciąga tu Razâk Ali Zahid. Z silnym oddziałem. Oprócz naszych także pakistański specnaz, Saudyjczycy, Jemeńczycy, podobno nawet jacyś kitajcy z Malezji. Słyszałeś o Razâku Alim, nieprawdaż? – Ty mnie straszysz? Czy ostrzegasz? I o co tak naprawdę idzie, a? – Jeśli twoja zastawa będzie uciążliwą zawadą, Razâk Ali z całą pewnością będzie chciał tę zawadę usunąć. Takim czy innym sposobem, prędzej czy poźniej, ale będzie chciał was wykurzyć. – A ty z twoimi się do niego przyłączysz. Salman Amir Jusufzaj wzruszył ramionami. Rzucił okiem na Czarnomora. – W odróżnieniu od Razâka Alego Zahida – powiedział – ja tu mieszkam. Mieszkają tu moi krewni. Jeśli was wybijemy, co mi z tego przyjdzie? Wasze lotnictwo zbombarduje kiszłaki, zrówna okolicę z ziemią, spopieli wszystko napalmem jak w Baba Ziarat, Deh-e Gada i Sara Kot. Myślę, że lepiej wyjdę, jeśli przekonam Razâka Alego, że wasza zastawa zawadą nie jest. Barmalej uniósł brwi. Salman Amir Jusufzaj uśmiechnął się. Uśmiechem kupca z bazaru w Bagdadzie, żywcem z ilustracji do Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy. – Powiem – oświadczył – Razâkowi Alemu tak: posłuchaj, Ali, zostaw ty szurawich Samojłowa w spokoju, bo to są porządni szurawi. My, powiem mu, mamy tu po kiszłakach od cholery gotowego opium, czarsu i haszu, trzeba ten towar brać na osiołki i transportować go do odbiorców, cały wszak świat czeka w utęsknieniu na nasz afgański hasz i czars, doczekać się nie może. A szlak transportu wiedzie przez wąwóz Zarghun, tuż obok zastawy szurawich. Ale szurawi komandira Samojłowa nam nie przeszkadzają, bo tak się z nimi umówiliśmy. Szurawi nie zaminowali wylotu wąwozu Zarghun, bo taka była umowa. Tak, nie inaczej, rzeknę Razâkowi Alemu Zahidowi. – A Razâk Ali – parsknął Barmalej – usłucha? – Insz' Allah. Barmalej pokiwał głową, podrapał się, pociągnął nosem, possał powietrze, słowem, myślał. – Nie będę ci ciemnoty wciskał, Salman – rzekł wreszcie. – Nie ja decyduję względem minowania. Decyzje zapadają wyżej, rozkazy wydaje się tylko ciut niżej, wiertuszki lecą, gdzie kazano, sieją miny tam, gdzie kazano. Albo mniej więcej tam, gdzie kazano. Tobie co się wydaje? Że Kabul wzywa mnie radiem, by zapytać? Jak, drogi Władlenie Askoldowiczu, zapatrujecie się na minowanie? Czy nie będziecie mieli nam za złe, jeśli zrzucimy nieopodal jakiś tysiączek min PFM? Salman Amir Jusufzaj popatrzył mu w oczy. – Chytrzysz, drogi Władlenie Askoldowiczu. Ty wiesz i ja wiem, że nikt wyżej nie wpadnie na pomysł minowania, jeśli ty nie zameldujesz, że jest taka potrzeba. I to właśnie ma być przedmiotem naszej umowy. – Znaczy? – Nie melduj. Jeśli wąwozem Zarghun przebiegnie, dajmy na to, kilka stad dzikich kóz albo gazeli, detonując posiane tam miny, po prostu nie zameldujesz o tym fakcie. Wstrzymasz się z tym kilka dni. – Ja się wstrzymam – zmrużył powieki Barmalej – a oczyszczonym z min wąwozem przejdzie oddział, który wystrzela mi ludzi. Bo wszak może się to zdarzyć? – Insz' Allah – wzruszył ramionami Salman Amir. – Nasza umowa nie zabrania ci być czujnym. – Jaką mam gwarancję, że wąwozem pójdą transporty opium i czarsu? A nie broni? – Moje słowo. Barmalej milczał chwilę. – Względem konopi i maku – znacząco uniósł brwi. – Udała się chociaż uprawa? Salman Amir Jusufzaj, rozbawiony, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Na dany przezeń znak długowłosy mudżahedin z US ARMY wyciągnął z przyczepki motocykla kolejny pakunek. – Ocenisz sam. Jak dla mnie, towar pierwyj sort. – Wręczasz mi bakszysz? – A co? Wzgardzisz? Barmalej skinął, Zacharycz wziął pakunek. Czarnomor znowu zawarczał, niezawodnie życząc im, by się podarkiem udławili. Salman Amir Jusufzaj wstał. – Umowa stoi? – Stoi – Barmalej wstał również. – Dzikie gazele zdetonują miny w wąwozie Zarghun. A ja przez pięć dni o tym nie zamelduję. – Dziesięć dni. – Tydzień. – Zgoda. – W tym czasie – Barmalej powiódł wzrokiem od Salmana do Czarnomora i z powrotem. – W tym czasie na moją zastawę nikt nie przypuści ataku. Nikt. Ani twoi, ani Razâk, ani żadna z niezależnych działających tu grupek. Salman? Chcę usłyszeć twoje zapewnienie, nie żadne inszallach. Zapewniasz? – Zapewniam. – Więc umowa stoi. – Stoi. Bywaj, Samojłow. Idźcie już. – Jeśli można... – odezwał się Lewart, niespodziewanie nawet dla siebie. – Jeśli można, chciałbym o coś spytać. Najmniej zaskoczonym, o dziwo, okazał się Salman Amir Jusufzaj. On w każdym razie pierwszy odzyskał oddech. I pierwszy zareagował. – Kto pyta, nie błądzi – powiedział zimno. – Pytaj, dowódco zachodniego blokpostu. – Żmija o złotawym kolorze łusek. O złotych oczach... Co to za gatunek? Znany jest wam taki gad? Salman Amir Jusufzaj, wydawało się przez moment, otworzy ze zdumienia usta. Nie otworzył. Być może, nie zdążył. Bo w reakcji ubiegł go Czarnomor. Hadżi Hatib Rahiqullah. – Al-szaitan! – wrzasnął, zrywając się. – Sahir! Aluqah! Banu hayya! A`udu billaahi minasz`szaitaanir-radżiim! Wrzeszcząc i opluwając sobie brodę złapał za rękojeść kindżału, wyglądało, że rzuci się na Lewarta. Zacharycz porwał za AKM, Barmalej powstrzymał go szybko, Jusufzaj okrzykiem i gestem powstrzymał mudżahedinów, chwycił Czarnomora za rękaw, zagadał prędko w dari. Czarnomor uspokoił się. – La ilaha il-Allah! – zakończył. Obdarzył Lewarta jeszcze jednym nienawistnym spojrzeniem. Po czym odwrócił się plecami. – Wybaczcie naszemu mulle – przerwał milczenie Salman Amir Jusufzaj. – Usprawiedliwiają go głęboka wiara, zaawansowany wiek i ciężkie czasy. Niekoniecznie w tej kolejności. Tobie zaś, dowódco wysprzątanego blokpostu, trzeba przyznać: w osłupienie potrafisz wprawić pytaniem. Ale ponieważ żadne pytanie nie powinno zostać bez odpowiedzi, odpowiem. Żmije, jakie opisałeś, nie istnieją. W każdym razie istnieć nie powinny. Bardzo niebezpiecznie jest zajmować się nimi. A już pod żadnym pozorem... Umilkł na chwilę, pokręcił głową, jak gdyby zdumiony tym, co mówi. – Pod żadnym pozorem – dokończył szybko – nie wolno iść tam, dokąd prowadzą. Bywajcie, szurawi. Idźcie. Allah z wami.
|
| | |
| Статья написана 15 октября 2009 г. 01:20 |
Благодаря любезности Tess_Kyiv можно прочесть на русском аннотации и инфу о новом романе Сапковсого "Змея". Читать здесь: http://fantlab.ru/blogarticle5206#comments -- в комментариях в нижней части страницы.
|
| | |
| | |
| Статья написана 14 октября 2009 г. 01:46 |
“Вот твой билет, вот твой вагон...” (публиковалась в «Мире фантастики») Стив Эриксон. Дни между станциями Steve Erickson. Days between stations Роман. — пер. с англ. А.Лебедевой. -- М.: ЭКСМО, СПб.: Домино, 2007. – 352 с. – 3 100 экз. – серия Интеллектуальный бестселлер [IMGright]http://fantlab.ru/images/editions/big/14088[/IMG] ”Когда Лорен была маленькой девочкой, она вставала посреди канзасских полей и призывала кошек”, — так начинается один из самых странных и причудливых романов в мировой литературе. “Дни между станциями” (1985) — дебют Стива Эриксона, однако уже этой книгой автор доказал, что способен играть в Высшей лиге безо всяких поблажек и скидок на возраст или неопытность. “Дни между станциями” — это история нескольких людей, живущих в странном, хотя и похожем на наш мире. Собственно, различие между двумя универсумами — нашим и книжным, — проявляется, вскрывается далеко не сразу: здесь штришок, там деталь... Чудесный дар героини ”говорить с кошками”, удивительные песчаные бури, которые засыпают Лос-Анжелес, лютые зимы в Париже, где жгут исполинские костры из мебели и книг, небывалая засуха в Венеции... Всё складывается в некий образ мира, где не так давно случилась катастрофа, вот только люди этого не заметили. Да и причины катастрофы остаются неясными. Впрочем, сам мир никогда не вырывается на передний план и не становится главным героем романа. В центре читательского внимания остаётся любовный треугольник (или всё-таки — догадываемся мы ближе к финалу — квадрат?): Лорен, её муж-велогонщик и странный человек по имени Мишель Сарр. Человек, потерявший память, однако излечившийся от застарелой болезни заикания. Человек, который когда-то давно искал гениальный фильм своего деда Адольфа Сарра. Взаимоотношения Лорен и Мишеля — одна из основных линий романа. Иногда кажется, что они, эти взаимоотношения и взаимоотторжения, и спровоцировали весь тот разлад, который царит в мире. Прямо по Д.Быкову: “Небо ниже день ото дня. Житель дна, гражданин хрущобы Явно хочет, чтобы меня чёрт задрал. И впрямь хорошо бы. Это ты, ты, ты думаешь обо мне, щуря глаз, нагоняя порчу, Сотворяя кирпич в стене из борца, которого корчу; Заставляешь дрожать кусты, стекло — дребезжать уныло, А машину — гнить, и всё это ты, ты, ты, Ты, что прежде меня хранила”. В историю Лорен и Мишеля вложена ещё одна (из которой парадоксальным образом и прорастают многие завязки и совпадения в их “здесь и сейчас”) — это история Адольфа Сарра, снявшего гениальный фильм “Смерть Марата”. Впрочем, за фильм дед Мишеля заплатил слишком дорогую цену; может, поэтому в итоге целиком ленту никто и не видел: её премьера сорвалась, её фрагменты разбросало по миру как осколки от взорвавшейся бомбы. И ровно так же разбросаны по свету люди и вещи, которые некогда сыграли свою роль в создании “Смерти Марата”. Со многими из них Лорен и Мишель встречаются, однако автор не спешит с подсказками и читателю придётся быть внимательным, чтобы увязать в единое целое намёки, образы, символы и отыскать разгадки на целый ряд вопросов. Впрочем, допускаю, что некоторые даже самих вопросов не заметят — сюжет “Дней” достаточно — коварно! — увлекателен, а иные детали кажутся лишь этакими штришками в общей чуть безумной картине. Отдельно следует упомянуть о безусловном таланте автора одной-двумя фразами создать эту самую картину: живую, расцветающую красками, звуками, телесными ощущениями. Ну и, разумеется, низкий поклон переводчице, сумевшей передать всё это русским литературным языком. Итог: пожалуй, это один из редких романов, которые оставляют после себя стойкое “послевкусие”. Эриксону удаётся тронуть душевные струны читателя, а не только вызвать у него интерес к сюжету и персонажам. Перед нами явно книга не для разового прочтения. Это интересно Так уж совпало, что в России книги Стива Эриксона впервые появились одновременно с романами его однофамильца и почти-тёзки Стивена Эриксона; вторая волна изданий на русском у них тоже совпала. Однако если Стив пишет в лучших традициях магического реализма, то Стивен отдаёт предпочтение военному роману и фэнтезийному эпику. Помимо “Дней...” у Стива на русском выходили романы “Явилось в полночь море” и “Амнезиаскоп”; по нашим разведданным, готовится к изданию по крайней мере ещё одна книга. [Которая, спустя несколько лет можно добавить с грустью, так и не вышла.] ЦИТАТА Позови их снова, сказал он. Они не придут, сказала она. Но она позвала ещё раз, и её голос разнёсся по улице, слегка вялый и невнятный; но, хотя она говорила совсем негромко, кто угодно — на улице, в глубочайшем подвале или на самом высоком чердаке — услыхал бы её. Улица была так неподвижна, что сперва это показалось обманом зрения; ни один из них не мог различить, что же шелохнулось; не открылась ни одна дверь, ни одно окно, но поскольку всё было настолько неподвижно, малейшее движение вызывало зыбь — что-то неуловимо, неопределённо выпучивалось. Мишель прищурился. Она помотала головой. И тут она почувствовала что-то мягкое у щиколоток, и взглянула под ноги, и увидела кошку. Кошка смотрела на неё, мяукала ей. Это была та самая кошка, которая жила с ней, рождение чьих котят Лорен наблюдала в чулане. И когда Лорен с Мишелем оторвались от неё, перед ними, заполнив улицу от обочины до обочины, были сотни кошек. Они крались из проходов, показывались из теней; некоторые выкарабкивались из песка. Иные спрыгивали с крыш или свешивались со скрытых уступов. Медленно, осторожно они двигались к ней, как целое канзасское поле; их следы испещряли песок на улице позади. Они шли и шли, пока Лорен и Мишель не увязли в них; куда они оба ни смотрели, там ждали кошки — у их ног, и сбоку, и над ними, на крышах; все они сидели и ждали. Лорен взглянула на Мишеля, снова перевела взгляд на кошек — и сломалась, разрыдавшись в его объятиях. Владимир Пузий
|
|
|